Microsoft Word for Mac

Zbieg wielu okoliczności sprawił, że zostałem ostatnio zmuszony do napisania długiej pracy naukowej w programie Microsoft Word for Mac. Pisanie zajęło mi miesiąc, który był jednocześnie gehenną produktywności i okresem rzucania wymyślnych przekleństw i życzeń bolesnej śmierci pod adresem wszystkich pracowników korporacji z Redmond. Przejść przez to piekło pozwoliła mi tylko jedna myśl, która była jak światełko w tunelu – napiszę soczystego flejma na blogasku. Nie pozostawię ani jednej osoby z Microsoftu, która nie będzie dokładnie zmieszana z błotem oraz rozliczona ze wszystkich gatunków zwierząt, z którymi niewątpliwie miała okazję spółkować. Ta myśl pozwoliła mi przetrwać.

Czas jednak leczy rany. Po rozliczeniu ze wspomnianej pracy, złe przeżycia zostały szybko zapomniane – podobnie jak ikonka Word.app, która spokojnie zbiera kurz gdzieś na dnie Kosza. Mam jednak poczucie misji silne jak u prezesa TVP. Muszę ostrzec jak największą część ludzkości (nawet te skromne dwie osoby zaglądające na tę stronę) przed popełnieniem tego błędu, tej abominacji – instalacji Microsoft Office 2008 for Mac.

Przejdźmy do konkretów.

Zabawa zaczyna się już przy instalacji. Od razu widać, że twórcy nie zadali sobie żadnego trudu aby dostosować instalator do makowych standardów użytkowania. Mamy tu mnóstwo zbędnych ekranów, na których starym, Windowsowym sposobem trzeba poklikać ‘next’. Po instalacji następuje jakieś sprawdzenie poprzednich wersji, po którym jesteśmy radośnie informowani, że “Żadnych wersji Microsoft Office nie znaleziono”. To niestety tylko zmyłka. Wisienką na torcie jest uruchamiana na koniec aktualizacja oprogramowania, w której zabrakło opcji “nie, dziękuję”.

Po pierwszym uruchomieniu Worda naszym oczom ukazuję się interfejs diametralnie różny od znanego z Windows. Żadnego Ribbon czy innych spinaczy. Tylko pusta kartka i typowo makowy inspektor w pływającym oknie. Tę sielankę burzą jednak dziury wybite w oknie. Tak – puste kwadraty w interfejsie, przez które prześwituje pulpit. Taki feature.

Definiuję szybko kilka styli. Zmieniam domyślną czcionkę na Latin Modern i zaczynam pisanie. Chwila. Wciąż jest Times New Roman. Ustawiam styl paragrafu na jeden z wcześniej zmienionych – pomogło. Klikam na paragrafie, zaczynam pisać – Times New Roman. No ku##a! Po wielu próbach i zmianie czcionki we wszystkich możliwych miejscach (łącznie z wymienionymi w pomocy MS) wciąż standardową czcionką pozostał Times New Roman. Oznacza to, że gdy tylko chciałem gdzieś poprawić literówkę czy dopisać kilka słów, zawsze było to w Times New Roman. Ale to nic wielkiego. W końcu to jedna z najbogatszych korporacji świata a nie jakaś banda pryszczersów, jak ci od Open Office.

Wstawiam ilustrację do tekstu, bez problemu. Próbuję wstawić drugą – “unsupported graphic format”. Obrazek jest na pewno dobry, więc o co chodzi? Próbuję drugi raz wstawić tę samą ilustrację co na początku – “unsupported graphic format”. Aha. Po dłuższym googlaniu znajduję rozwiązanie: trzeba zwinąć paletę styli. WTF? – myślę sobie. Jak bardzo skopany musi być kod, aby rozwinięcie palety styli powodowało błąd wstawiania ilustracji? Trudno. Przecież to nie darmowa, opensource’owa aplikacja tylko komercyjny produkt za ciężkie pieniądze.

Klepię tak sobie, już prawie bez żadnych problemów (tylko co jakiś czas trzeba zrestartować aplikację, bo przestaje odpowiadać), gdy nagle (po jednym z takich restartów), giną wszystkie moje formuły. Wcześniej po otwarciu pliku wszystkie obiekty Equation były pikslowatymi obrazkami, ale wystarczyło kliknąć na nich i zmieniały się w wektorowe wzory. Tym razem tak się nie stało. Zostałem z 20 stronami pikslowatych obrazków zamiast wzorów. Zdarza się w płatnych pakietach biurowych.

Wtedy pomyślałem, że czas na aktualizację. Przecież to moja własna głupota – w 2010 roku używać programu napisanego w 2008. Może te wszystkie błędy to efekt niedojrzałości kodu? W końcu wielki koncern, tysiące programistów, kilkanaście lat doświadczenia na polu edytorów tekstu. Nie może wszystko działać już od pierwszych wersji.

Dwa service packi później….

Otwieram mój dokument i widzę, że pulpit już nie prześwituje przez dziury w interfejsie. Łał. Klikam w środku pięknego, napisanego w Latin Modern akapitu i wciskam kilka liter. Times New Roman…

Przynajmniej wstawianie ilustracji naprawili. Ktoś kto dał za ten pakiet kilkaset dolarów po dwóch service packach może bez problemu wstawiać obrazki do tekstu. Zaiste, wielka jest potęga koncernu z Redmond.

Formuły matematyczne też naprawili. Znaczy po części. Już nie są pikslowate i rastrowe tylko wektorowe. Wciąż nie udało się uniknąć losowych zamian edytowalnych obiektów Equation na obrazki. Ale przecież to nie jakiś tam pisany w garażu Open Office tylko poważny produkt za poważne pieniądze.

To tyle jeżeli chodzi o bardziej przykuwające uwagę błędy. Oprócz tego jest całe mrowie pomniejszych bugów i quirków. A to jakiś styl ciągle się sam zmienia, a to próba przesunięcia jakiegoś obrazu zawiesza program. Czasem linia oddzielająca przypisy od treści przesunie się o kilka centymetrów w prawo i za żadne skarby nie da się jej naprawić. Cała aplikacja sprawia wrażenie mocno niedopracowanej (nawet po dwóch service packach) i nie do końca przemyślanej. Wszystko to można by wybaczyć, gdyby nie fakt, że Microsoft każe sobie za nią wcale nie mało zapłacić. Wersja dla użytkownika domowego kosztuje $150 a dla firm $400. Szczerze współczuję pracownikowi, któremu szef zgotuje los pracy na tym.

Podsumowując – Microsoft Word for Mac jest darem Billa Gatesa dla społeczności OS X. Darem takim, jakim były zarażone czarną ospą koce dla Indian ameryki północnej.

3 thoughts on “Microsoft Word for Mac”

Leave a Reply to dermoderma Cancel reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *